Recenzje filmowe
Irlandczyk
Reż. Martin Scorsese 2019
Do 2003 r. nie było wiadomo, co stało się z legendarnym amerykańskim przywódcą związkowym Jimmy’m Hoffą. Dopiero wyznanie jego wieloletniego współpracownika, Franka Sherrana, tuż przed śmiercią, pozwoliło na poznanie prawdy i dało kres wszelkim wcześniejszym spekulacjom. Okazało się, że jest on odpowiedzialny za jego śmierć. Całe życie Franka Sherrana zostało opisane przez Charlesa Brandta w książce „Słyszałem, że umiesz malować domy”. Książkę tę przeczytał Robert De Niro w 2017 r. i od tamtej pory zaczęła się historia tego filmu. I tylko jeden człowiek mógł go zrealizować. Martin Scorsese. Oczywiście we współpracy z przyjaciółmi. Zrobił film w charakterystyczny dla siebie sposób: z dbałością o każdy szczegół. Nie jest to opowieść tylko o Franku Sherranie i Jimmy’ Hoffie. To wielowątkowa opowieść o całym systemie związków zawodowych w USA, będących wtedy de facto mafią, mającą powiązania z najważniejszymi politykami i sędziami. Wszystko to pokazał Scorsese na tle faktów historycznych. Przez ekran przewija się bardzo wiele postaci, powiązanych ze sobą, uzależnionych od siebie na wielu poziomach. Wszyscy są skorumpowani.
Oczywiście nasuwa się wiele porównań z innymi filmami gangsterskimi, zrealizowanymi nie tylko przez Scorsese („Chłopcy z ferajny”), m. in. za sprawą grających w nim aktorów. De Niro, Pacino (pierwszy raz u Scorsese), ale także z innych sag o mafii, np. Bobby Cannavale znany z „Zakazanego imperium” czy Stephen Graham, grający tam Ala Capone. Ale w „Irlandczyku” nie zobaczymy tak brutalnych, pełnych krwi scen jak w ww. produkcjach. Tu przemoc jest jakby ukryta. Jest jednak ciągłe napięcie. Że coś się wydarzy.
Film jest długi. Trwa 3,5 godziny. Przyznam, że pierwsza godzina zaczęła mnie nudzić. Nic takiego się nie działo, po prostu opowiadanie pewnej historii z bardzo dużą ilością bohaterów, wśród których zaczęłam się trochę gubić. Tak akcja się powolutku rozkręcała i dopiero jakieś 40 minut przed końcem pojawiło się prawdziwe napięcie i to było to! Wtedy zrozumiałam, że wcześniejsze minuty filmu było potrzebną, powolutku, misternie budowaną historią, bez której te ostatnie sceny filmu nie byłyby takie dobre. Nie miałyby sensu. To geniusz Scorsese.
O aktorach nie ma co wiele pisać. To przecież oczywiste. Robert De Niro – dla mnie najlepszy w tym obrazie, szczególnie w scenach, gdy nic nie mówi a jednak przekazuje tym milczeniem tak wiele. Al Pacino – najlepszy w scenach, gdy „wybucha” – jest w tym naprawdę dobry. Joe Pesci – tym razem wyciszony – w porównaniu z innymi rolami. Wszystkie role - a jest ich mnóstwo – bardzo dobre. Jednak oglądając „leciwych” aktorów, grających młodych ludzi, byłam zniesmaczona. Metoda CGI, komputerowego odmłodzenia, kompletnie mi nie przypadła do gustu. Twarze niby odmłodzone, ale wyglądało to jakoś sztucznie i nie współgrało ze sposobem poruszania się prawie osiemdziesięcioletnich panów. Wyszło słabo i przeszkadzało mi przez cały czas trwania filmu.
Nie jest to, moim zdaniem, najlepszy film Martina Scorsese. Ale oczywiście trzeba film zobaczyć, bo widać w nim mistrza. Trzeba tylko uzbroić się w cierpliwość i czas: 3,5 godziny.
Ania Porębska